lll
kkk

Holandia na rowerze!

Była Szwecja, Cypr i Gruzja, teraz padło na Holandię. Czy obyło się bez problemów? Zaraz przekonacie się sami.

 

 

Bilety kupiliśmy w marcu. Koszt 78 + 262 PLN na osobę. Tym razem lecieliśmy z Lublina, idealnie nam się spasowały godziny odjazdu pociągu z Dworca Głównego do Portu Lotniczego. Dotarliśmy tam w 15 minut i od razu zaczęliśmy pakować rowery, standardowa procedura - odkręcamy pedały, spuszczamy powietrze z kół, ustawiamy kierownicę wzdłuż osi, zabezpieczamy czułe punkty - manetki, przerzutki, rowery owijamy nylonową folią typu stretch, dodatkowo oklejamy wszystko szarą taśmą. Już jesteśmy nieco wprawieni w boju, więc zapakowanie jednego roweru zajmuje nam ok 15 minut. Obsługa lotniska w Lublinie po raz kolejny zasługuje na wysoką piątkę! Ledwie wjechaliśmy do terminala zostaliśmy poinformowani przez ochronę, że nie można wprowadzać rowerów - jest to zrozumiałe, ale powiedzieliśmy, że rowery lecą i żadnego problemu nie było. Podczas pakowania podeszła Pani z odprawy spytała czy znamy zasady pakowania, a potem inny Pan, który powiedział, że jeśli bedzie potrzebna folia, pudełka czy cokolwiek to żebyśmy mu powiedzieli.

Odprawa przebiegła bezproblemowo, obsługa na wysokim poziomie i to się w Lublinie naprawdę ceni w przeciwieństwie do Warszawy lub Eindhoven, ale o tym potem. Mieliśmy jeszcze 20 minut do zamknięcia bramek, więc trzeba było się szybko znieczulić lokalną Perełką, po czym udaliśmy się do bramek. Samolot leciał w 90% wypełniony, było troche Holendrów i Belgów, sporo rodzin z dziećmi. Lot przebiegał bez problemów, rowery przyjechały dosyć szybko z samolotu. Na lotnisku przywitano nas ryżem z owocami morza, którego zjedliśmy po 5 misek;) Raz dwa złożyliśmy rowery i udaliśmy się w podróż.

W drodze do Eindhoven zobaczyliśmy, że na boisku przy drodze odbywa się jakiś turniej hokeja na trawie. Zatrzymaliśmy się, aby obejrzeć. Doleciał do nas wspaniały zapach smażonego mięska i widok pana robiącego hamburgery w typowym amerykańskim stylu. Chwilę się wahaliśmy czy można je brać, czy trzeba płacić, a co tam, z ryżem nam poszło super to i z hamburgerami się uda. Tak też się stało;) Wszamalismy po dwa burgery i zadowoleni ruszyliśmy w trasę w kierunku Eindhoven;)

Pierwszym punktem w Eindhovem był Stadion Philipsa. Murawa była akurat podczas wymiany, ale bez problemu można było tam wejść, udaliśmy się także do muzeum i sklepu PSV, bez problemu można się ubrać w ciuchy i zrobić zdjęcia w klubowych barwach. Następnie pojechaliśmy do centrum Eindhoven. Co nas zastanowiło to to, że brakuje młodych ludzi. Wszędzie chodzą starsze osoby, a wręcz już babcie i dziadzie. Gdzie są młodzi??? A... no tak... Młodych nie brakuje, szkoda tylko, że większość z nich jest raczej przyciemniona, a damska część chowa się za czarnymi chustami, nieopodal centrum Eindhoven stoi, niedawno wybudowany lśniący meczet. Cóż... chcą to mają. Muzułmanie chodzą tam NIESAMOWICIE DOBRZE UBRANI. Usiedliśmy w centrum na ławce, a grupka czterech przybyszy ze wschodu chodziła w tą i z powrotem. Widać było, że ciuchy to kosztują sporo €€€, ciekaw jestem skąd mają na to kasę, skoro jest dzień powszedni i zazwyczaj większość ludzi o tej porze jest w pracy.

Po spożyciu kolejnej Perełki w samym centrum EIN udaliśmy się w drogę. Policji nie ma jeśli ktoś pyta, przez 4 dni widzieliśmy jeden radiowóz, przez co piwko można było żłopać nawet przy ratuszu w centrum miasta. Opuściliśmy miasto i pojechaliśmy na wschód w kierunku miasta Venlo. Pogoda zaczeła się psuć, więc zdecydowaliśmy, że tam nie dotrzemy, a campingu będziemy szukać bardziej na północy, by kolejnego dnia dotrzeć do Nijmegen. Zaopatrzeni w wycinek mapy google znaleźliśmy camping koło miejscowości Bakel. Mały camping, gdzie stało 10 przyczep, była jedna łazienka i malutka część gastronomiczna. Zalogowaliśmy się, rozbiliśmy namiot, zjedliśmy kolację i zasnęliśmy momentalnie. W nocy padał deszcz, ale namiot wytrzymał. Rano coś jeszcze kapało, ale dało się spokojnie przeżyć, spakować sprzęt i ruszyć w drogę. Udało się tą noc przespać za friko, gdyż nie było żadnego pracownika campingu - dobra nasza;)

Po opuszczeniu obozu udaliśmy się na północ w kierunku wspomnianego Nijmegen. 99,9% naszej trasy na całym wypadzie po Holandii prowadziło przez ścieżki rowerowe. Jest ich tysiące kilometrów. Każda droga krajowa, autostrada, a nawet jakaś wiejska czy lokalna ma równolegle biegnącą ścieżkę rowerową, świetnie oznaczoną, zadbaną i super przygotowaną. Nie trzeba mieć GPSa, aby bez problemu się poruszać po kraju, wystarczy zapisać sobie miejscowości, przez które chcemy jechać. Dla rowerów są ronda, skrzyżowania bezkolizyjne, światła, informacje, drogowskazy. Samochód nie ma prawa wjechać przed rower. Po osiedlu rower ma zawsze pierwszeństwo, ale spróbuj tylko wyjechać na drogę jak obok masz ścieżkę - trąbią od razu, machają byś zjechał na ścieżkę, a ponadto ścieżki są kierunkowe - nie wszystkie, ale większość, więc również tam obowiązuje ruch prawostronny, czasem się zapominaliśmy i jechaliśmy pod prąd, przez co również byliśmy upominani klaksonem i zmianie ścieżki. Holandia to ewidentnie raj rowerowy. Rowerów jest miliony, rowerzystów tak samo, wszędzie są sklepy, serwisy rowerowe i ogromne parkingi, gdzie co dziesiąty jest przypięty lockiem do bramek. Holendrzy jeżdżą głównie na rowerach miejskich, górskich, a nie brakuje szosowych. Holandia jest krajem płaskim, rzadko kiedy uraczy się jakiś podjazd, jeśli już to jest on bardzo łagodny i trwa chwilę.

Dotarliśmy do Nijmegen. Pierwszym punktem był stadion NEC, widzieliśmy go tylko z zewnątrz, nie można było wejść jak na PSV. Stadion znajduje się na terenie ogromnego parku, gdzie odbywał się festiwal rock and rolla. Obok chodziło sporo osób ubranych na czarno w podeszłym już wieku. Bilet kosztował 19 euro, a nie były to żadne znane nam gwiazdy, więc daliśmy spokój. Pokręcliśmy się trochę po centrum, zahaczyliśmy o McDonalda, aby zobaczyć, co słychać w necie. Wypiliśmy kolejną Perełkę i zaczeliśmy szukać obozowiska. Znaleźliśmy go ok 10 km od Nijmegen nad samą rzeką. Jak się później okazało był to Ren, a właściwie jedno z jej ramion ujściowych o nazwie Waal, rzeka, przez którą odbywa się ogromny ruch statków, głównie transportujących towary pomiędzy Zagłębiem Ruhry, a portem w Rotterdamie. Pływały samochody, sprzęt rolniczy, węgiel, ogromne kontenery itd z częstotliwością 1 ogromny transportowiec na 5 minut w jedną i drugą stronę zarówno za dnia i nocą. Spaliśmy nad samą rzeką, ale nie było to uciążliwe. Camping o nazwie de Grote Altena jest bardzo dobrze wyposażony, znajduje się tam miejsce dla kilkuset przyczep, camperów i namiotów. Co prawda tej nocy poziom rzeki był bardzo wysoki i pole namiotowe było zalane, ale znalazło się kilka miejsc pomiędzy przyczepami, gdzie obsługa pozwoliła nam rozbić namiot. Koszt za namiot i dwie osoby to 15 euro, dodatkowo 2,50 za prąd i 2,50 za WiFi. Z tych dwóch zrezygnowaliśmy. Bez neta się przeżyje noc, a telefony ładowaliśmy w łazience, to samo z gotowaniem wody. Na campingu jest kilka łazienek i obiektów gastronomicznych, większość gości to Holendrzy na emeryturze w camperach po ćwierć miliona euro. Na kolację zrobiliśmy sobie grilla, taki mini grill kosztuje w Lidlu 1,99 €, plus 400 g kurczaka w panierce za 3,50 €, do tego standardowo piweczko po wielu kilemtrach trasy.

Rano obudził nas śpiew ptaków, a raczej krakanie wron, które się uparły i nie dawały pospać. Śniadanie to standardowo płatki owsiane z różnymi dodatkami, na deser kanapki z pasztetem. Złożyliśmy obóz i udaliśmy się na zachód. W miejscowości Druten odbiliśmy na południe, a by powoli rozpocząć powrót do Eindhoven. Większość terenów przez które przejeżdżaliśmy to tereny rolnicze. Odnosiliśmy wrażenie, że każdy metr kwadratowy holenderskiej ziemi jest zagospodarowany. Pola są uprawiane z perfekcyjną prezycją, jakby wszystko od linijki, podwórka są pięknie zadbane, trawka idealnie przystrzyżona, czyste oczka wodne, domy zadbane, chodniki wysprzątane. Niby nikogo nie było, kto by sprzątał, ale wszystko było w stanie lśniącym. Tereny rolnicze stoją na wysokim poziomie. Przed każdym domem rolnika stoi wysokiej klasy auto - Jaaguar, BMW, Mercedes i nie jest to rocznik 1995, a maksymalnie 2-3 letnie auto. Sprzęt rolniczy wygląda jak z kosmosu, większości maszyn to w życiu nie widziałem. Z upraw to króluje zboże, kukurydza, buraki, ziemniaki, hoduje się bardzo dużo krów wielu ras, kozy, owce, jest bardzo dużo koni, co chwilę mijaliśmy jakieś stadniny, hipoterapie itd. Z innych zwierzątek to spotyka się dużo danieli, króliki, kangury, strusie, lamy, no i drób wszelkiej odmiany. Podczas całej wycieczki towarzyszył nam zapach obornika. Jeździliśmy głównie po wsiach, więc nie powinno to dziwić.

Kolejnym naszym celem było miasto s-Hertogenbosch (nazwę musiałem wkleić, bo nadal się jej nie nauczyłem na pamięć). Aby tam dotrzeć musieliśmy skorzystać z promy na rzece Moza. Koszt osoby z rowerem to 80 centów, a płynie się 5 minut. Po drodze mijaliśmy jeszcze mniejsze miejscowości takie jak Oss - małe miasteczko, wyglądem przypominające miasta w UK lub Irlandii. W s-Hertogenbosch znajduje się piękna katedra św. Jana w stylu gotyckim z XIII wieku oraz piękny rynek w samym centrum, gdzie odbywał się koncert, który chętnie obejrzeliśmy. Posiedzieliśmy trochę w centrum, wypiliśmy piwko i ruszyliśmy na poszukiwanie campingu. Na zachód od s-Hertogenbosch znaleźliśmy camping o nazwie Fortduinen. Nieopodal znajduje się były obóz koncetracyjny z II Wojny Światowej. Muzeum było już niestety nieczynne, a baraki przerobione są na więzienie.

Camping Fortduinen jest jeszcze większy niż poprzedni na którym spaliśmy. Również tutaj znajduje się mnóstwo przyczep, camperów i domków letniskowych. Chcieliśmy się zameldować, ale recepcja była już nieczynna. Polka, która tam pracuje zaproponowała nam gościnę w jej domku, jednak dym tytoniowy jaki tam się unosił od razu nas zniechęcił do zamieszkania i zaczęliśmy szukać miejsca na namiot. Znaleźlismy super miejsce blisko łazienki i cześci gastronomicznej. Grill jednorazowy wykorzystaliśmy ponownie. Wcześniej dokupiliśmy jeszcze trochę kurczaka. W ruch poszły jeszcze zupki chińskie i sos chili, by dodać pikanterii.

Rano się spakowaliśmy i opuściliśmy camping. Nikogo nie było, by zapłacić, więc powolutki oddaliliśmy się od obozu. Naszym celem było już lotnisko w Eindhoven. Zrobiliśmy małe kółeczko wokół jeziora nad którym leżał camping i odbiliśmy na południe. Nie jechaliśmy wzdłuż autostrady, a bocznymi ścieżkami, by zobaczyć jeszcze trochę Holandii, a nie tylko asfalt i znaki drogowe. Jadąc przez małe miasteczka dotarliśmy do terminala.

Tak według Eindhoven Airport wygląda ŹLE SPAKOWANY ROWER

Tutaj procedura standardowa - pakowanie rowerów. Udaliśmy się do odprawy, a tam? Szok i niedowierzanie. Pani z obsługi nie przyjmie naszych rowerów. Pytamy dlaczego, no to ona, że są źle zapakowane. Zdziwienie na naszej twarzy coraz większe i oznajmiamy, że latamy tak zawsze, to będzie nasz 8-my lot WizzAirem z rowerami i nigdy nie było absolutnie jakiekogolwiek problemu. Przez 20 minut próbowaliśmy panią uprosić, nie dało się. Postawiła nam ultimatum - lecimy bez rowerów, albo nie lecimy wcale. Opadliśmy z sił. Burza w Eindhoven rozkręciła się na maxa, boarding do Lublina już się skończył, a my nadal na lotnisku, bez jedzenia, końcówką euro i obawą co robić. Udaliśmy się do informacji, by szukać tam pomocy, bez efektu, następnie do ticket office by dowiedzieć się o kolejne loty do Polski. Jest - Warszawa za półtorej godziny, ale co z tego jak nam rowerów nie przyjmą. No i tu się sprawa wyjaśniła. Lotnisko w Eindhoven przyjmuje rowery do samoloty zapakowane JEDYNIE w kartony zakupione na ich lotnisku, które kosztują bagatela 35 euro za kawałek kartonu, jaki bierzesz sobie z Lidla na swoje zakupy. Ręce nam opadły jeszcze niżej, a szczeny do samej podłogi. Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy kupić kawał szmelcu jak się później okazało za 35 euro za sztukę. Mało tego - przebukowanie lotu na WAW kosztowało nas 75 euro na osobę. Razem??? 1000 PLN wydatków, ponieważ lotnisko w Eindhoven ma swoje wytyczne. Zaczeliśmy pakować rowery w te pudła - sa one zupełnie niedopasowane, rwą się, otwierają na boki, a w środku wszystko lata jak w bębnie od pralki.

Tak wyglądał rower na Okęciu spakowany ZGODNIE Z ZALECENIAMI EINDHOVEN AIRPORT

Udaliśmy się do odprawy, przyjęto te rowery, ale co z tego jak sami musieliśmy je dotaszczyć prawie do samego samolotu. Lotnisko w Eindhoven jest dużo większe niż to w Lublinie, wszedzie są ludzie, obługa, maszyny, naprawdę ciężko jest się przebić z wielkimi pudłami, a szczególnie gdy bramki są na tyle ciasne, ze te pudła się nie mieszczą. Byliśmy totalnie zmęczeni, spoceni, brudni i zniesmaczeni całą sytuacją. Nikt nam nie pomógł z tymi rowerami, a na pana, który miał je odebrać czekaliśmy dobre 20 minut, aż zaczęli nas wywoływać na boarding do Warszawy.

Boarding już trwał. Weszliśmy do samolotu totalnie zrezygnowani i bez jakiejkolwiek ochoty na kolejne wypady rowerowe. Wylądowaliśmy w WAW, tam zadzwoniliśmy do mojej rodziny, by pomogli nam przewieźć rowery na Wilanowską, by wrócić Polskim Busem do Lublina. Ale nie tak od razu. Mój rower, a właściwie SPECJALISTYCZNE PUDEŁKO DO PRZEWOZU ROWERÓW ZA 35 EURO przyjechało totalnie rozwalone, mokre, porwane, a rower wystawał z niego w połowie. Tarcza była skrzywiona, sakwy porwane, a licznik uszkodzony. Tak właśnie lotnisko w Eindhoven traktuje rowery. Kraj, który tak pokochał rowery i promuje je na każdym kroku. Gdyby nie to, że pudło kosztowało 35 euro zwinąłbym je i wrzucił do śmietnika, ale jako, że jest to Specjalistyczny Sprzęt poszliśmy do działu reklamacji i złożyliśmy skargę na uszkodzenie pudełka. Reklamacja jest przyjęta, czekamy na rzeczoznawcę.

 

 

Uszkodzenia roweru zauważyliśmy dopiero w Lublinie. Z lotniska przyjechała po nas rodzina. Do samochodu weszły rowery, ale my musieliśmy już pojechać taxi, następnie zapakować od nowa rowery w pudła, by zmieścić je do Polskiego Busa. Szczęście, że jechało tylko 25 osób, bo gdyby autokar był full możnaby zapomnieć o przewozie rowerów. Z Dworca w Lublinie zabrała nas zaprzyjaźniona Pani Prawnik, która już wystosowała pismo w języku polskim i angielskim do Portu Lotniczego w Eindhoven oraz Linii Lotniczych WizzAir za takie potraktowanie nas, mimo iż wszystko zgodnie zrobiliśmy z wytycznymi linii WizzAir, ponieważ czytamy w nich - c) Rowery zostaną dopuszczone do przewozu, wyłącznie jeśli będą zapakowane w torby podróżne na rower lub torby nylonowe, koła i pedały zostaną odkręcone, a kierownica skierowana równolegle do osi. Rowery z nienapompowanymi oponami można także przewozić w pudłach tekturowych. Pudłą tekturowe są traktowane jako alternatywa, a podstawą jest nylon, z którego zrobiona jest folia typu stretch. Tak były zapakowane nasze rowery i będziemy się domagać zwrotu poniesionych kosztów.

Tak dojechały rowery na ul. Wilanowską w Warszawie spakowane ZGODNIE Z ZALECENIAMI EINDHOVEN AIRPORT

Podsumowując - Holandia jest super, świetnie przygotowany kraj na rowery. Campingów jest mnóstwo i czasem udaje się kimnąć za darmo, ceny w sklepach nie są wysokie. Spokojnie da się przeżyć. Nawet sytuacja z lotniska nie popsuje nam wspomnień, mamy nadzieję, że uda nam się odzyskać chociaż część kosztów, bo póki co nie lecimy nigdzie, a wieść o takim traktowaniu nas na lotnisku w Holandii niech się niesie jak najdalej.

Co zabrać na wycieczkę?

Sprzęt - rower, sakwy, klucze 15", imbusy, stretch, nożyk techniczny, taśmę, gąbkę na siedzenie, spinka do łańcucha, pompkę, spray do łańcucha
Jedzenie - chelb, pasztety, pomidory, ogórki, orzeszki, snickersy, zupki, herbata, kakao, cukier, owsianka, żyrawiny, banany, sucharki
Elektronika - telefon (z pobraną mapą), ładowarka, aparat, gopro, solarna bateria, grzałka, rozgałęziacz
Ubrania - koszulki, spoednki, dres, bielizna, kurtka, ręcznik
Camping - namiot, śpiwór, poduszka, sznurek do prania, czołówka, spinacze, lock do roweru, miska, sztućce, kubek, zapalniczka, ketchup, musztarda
Kosmetyki - szczoteczka, pasta, żel, szampon, dezodorant, coś od komarów, magnez, zestaw witamin

Komentarze

Marek napisał(a):
Super opis. Tez planuje Holandie, ale mnie trochę zaniepokoila ta sytuacja na powrocie. Dajcie znać jak się to wyjaśni.
Lukasz napisał(a):
A byl strcz na pudelkach? Jak nie bylo strechu a rowery byly w samym pudelku to pewnie uszkodzone zostaly na lotnisku w Warszawie
Dagmara napisał(a):
Lukasz na racje to robota Warszawy a nie Eidhoven idioci
Sławek napisał(a):
Leciałem z rowerem parę razy Wizzair i Ryanair. Przygotowanie roweru polegało na spuszczeniu powietrza, odkręceniu pedałów i przekrecenia kierownicy. Żadnej folii czy kartonu. Współczuję.
Jurek napisał(a):
Z pewnością oba lotniska będą się migać od odpowiedzialności, ale nie odpuszczajcie. Jeśli mogę podpowiedzieć, zawsze można zgłosić sprawę do ULC. Mi raz pomogli - polecam, są bardzo ZA klientami, nie ZA liniami lotniczymi czy lotniskami... przeynajmniej w moim przypadku byli. Powodzenia!
Paweł napisał(a):
I jak zakończyło się rozpatrzenie reklamacji?

Strona: 1

Imię:

Treść:

2 plus 3 =

Szukam pracy

Aleksandra Kliszewska szuka pracy.
"Nauczyciel wychowania fizycznego w szkole ponadpod..."
Martyna Wandzińska szuka pracy.
"Tegoroczna maturzystka na profilu humanistycznym, ..."
Paulina Szlachtowicz szuka pracy.
"Witam, jestem otwartą, kreatywną i odpowiedzial..."

Nasi partnerzy:

Strona główna | Współpraca

Copyright © doneta.pl